MKTG NaM - pasek na kartach artykułów

Szef z klasą - wspomnienia pracowników "GL" o Mirosławie Rataju, redaktorze naczelnym GL i prezesie Wydawnictwa Lubpress

Leszek Kalinowski
Leszek Kalinowski
Dawna ekipa "Gazety Lubuskiej" z redaktorem naczelnym "Gazety Lubuskiej" Mirosławem Ratajem
Dawna ekipa "Gazety Lubuskiej" z redaktorem naczelnym "Gazety Lubuskiej" Mirosławem Ratajem Tomasz Gawałkieiwcz
- Bardzo dobry szef, ale i człowiek. Wspierał nas zawodowo, ale także kiedy pojawiały się problemy w naszych rodzinach. Kierował Gazetą w trudnych czasach i ją obronił. Tak jak zawsze bronił dziennikarzy, bo dziennikarstwo to niezależność - wspominają zmarłego 1 maja byłego redaktora naczelnego "Gazety Lubuskiej" i prezesa Wydawnictwa Lubpress Mirosława Rataja byli i obecni pracownicy "GL". Pogrzeb M. Rataja odbędzie się w poniedziałek, 6 maja, o 12.30 na starym cmentarzu przy ulicy Wrocławskiej w Zielonej Górze.

DANUTA KULESZYŃSKA: - Śmierć Mirka to dla mnie szok. Wiele mu zawdzięczam. To on, gdy był jeszcze szefem ZSMP, zasugerował ówczesnemu naczelnemu „Gazety Lubuskiej”, Zdzisławowi Olasowi, by mnie zatrudnił w Gazecie. Potem sam został moim szefem i jako naczelny, i później prezes wydawnictwa Lubpress. Pomógł mi w załatwieniu mieszkania, współczuł i podał mi rękę, gdy w moim życiu prywatnym przechodziłam gehennę. Wsparł mój pomysł wyjazdu na pół roku do Nowego Jorku, skąd pisałam reportaże dla Gazety. Jako szef wydawnictwa pomógł mi załatwić formalności, bym mogła z żołnierzami wyjechać do Iraku. Po 15 latach mojej nieobecności w Zielonej Górze przyjął mnie z powrotem do pracy w „GL”. Myślę, że gdyby nie jego życzliwość, wrażliwość i mądrość, być może nie mogłabym zrealizować wielu swoich zawodowych planów i marzeń. Mirek zawsze miał czas dla każdego. Rozważny, spokojny, opanowany… Służył radą, podawał rękę, wspierał. A jak trzeba było, też bronił. Przepracowałam w różnych mediach prawie 40 lat, ale to Mirek był najlepszym szefem wydawnictwa i obok Zdzisława Olasa najlepszym naczelnym Gazety.

GRAŻYNA ZWOLIŃSKA: - Dziś mogę powiedzieć, że miałam szczęście do redaktorów naczelnych. Ci we wrocławskich dziennikach, w których pracowałam, byli nie tylko odpowiednimi osobami na tych stanowiskach, ale przy okazji też porządnymi ludźmi. Kiedy w 1994 roku przeprowadziłam się do Zielonej Góry, nie wiedziałam, co mnie czeka w nowym miejscu pracy, czyli w „Gazecie Lubuskiej”. Szybko przekonałam się, że oprócz życzliwego dziennikarskiego grona, jest w tej gazecie też świetny naczelny. Człowiek taktowny, spokojny, rzeczowy, znający się na dziennikarskiej robocie. No i bardzo pomocny. Ale o tym ostatnim przekonałam się osobiście dopiero parę lat później. Kiedy znalazłam się z dnia na dzień w bardzo trudnej sytuacji, także materialnej, kolega z pracy powiedział mi: - Idź do Rataja. Poszłam. Wysłuchał, zrozumiał, pomógł. Bardzo. Nigdy mu tego nie zapomniałam.
Odszedł na wcześnie. 73 lata to dziś nie pora na umieranie…

ANDRZEJ FLÜGEL: - Mirosław Rataj był przez wiele lat moim szefem. W 1990 roku postawił na mnie - człowieka do tej pory niezwiązanego z dziennikarstwem i już stosunkowo niemłodego (miałem wówczas 36 lat). To stawianie na mnie odczuwałem przez cały czas, bo po roku zostałem kierownikiem działu sportowego i byłem nim prawie 30 lat do emerytury.
To dzięki Ratajowi zobaczyłem wiele stadionów europejskich i moglem nadawać relacje do „GL” z Paryża, Sztokholmu, Londynu czy Wiednia. Czemu? Po prostu kiedy w 1992 roku przyszedłem do niego z pomysłem, że chcemy jechać na mecz reprezentacji Polski z Holandią do Rotterdamu, nie wyśmiał mnie i nie zalecił, bym jako dziennikarz gazety lokalnej ograniczył się do meczów w naszym regionie, ale zaakceptował ten pomysł. I przez kolejne lata ku zazdrości kolegów z innych redakcji odwiedziliśmy wiele stadionów w Europie. Kiedy przed igrzyskami w Atenach przyszedłem do niego z pomysłem, że chciałbym jechać na igrzyska olimpijskie. Powiedział: OK, niech pan jedzie! I pojechałem! A cztery lata później też za jego aprobatą przeżyłem największą przygodę swego dziennikarskiego życia, czyli wyjazd na Igrzyska do Pekinu.
Był bardzo dobrym szefem, zawsze bronił dziennikarzy. Wielu prezesów klubów, których czasem krytykowaliśmy czy sponsorów narzekających na zbyt małe uwypuklenie ich zasług, przychodziło do niego ze skargami. Zawsze wysłuchał drugiej strony i brał pod uwagę nasze zdanie. Nie podnosił głosu, dyskutował, wolał siłę argumentów.
W ostatnich latach, kiedy już odszedł z „GL”, odwiedzaliśmy się, rozmawialiśmy też telefonicznie. Był przerażony tym, co "dobra zmiana" wyrabiała w naszej gazecie, ale wierzył, że „GL” znów może być obiektywnym medium.

CZESŁAW WACHNIK: - U Rataja jako szefa „Lubuskiej” najbardziej ceniłem to, że szanował on niezależność dziennikarzy i w razie potrzeby ich bronił. Sam pamiętam zdarzenia, jak byłem przed laty na wielkiej uroczystości lecia GS, czyli Gminnych Spółdzielni. Przyjechali wszyscy prezesi wszystkich lokalnych GS-ów i zrobiło się prawdziwe Bizancjum. Kosze kwiatów, pudła z prezentami dla prezesa itp. Obśmiałem to i następnego dnia w redakcji „GL” zjawiło się kilkunastu prezesów z żądaniem sprostowania i ukarania dziennikarza. Redaktor Rataj zapytał tylko: ,,Czy to, co napisałeś, jest prawdą?". Odpowiedziałem, że tak. I sprawy nie było. Dlatego chyba wszyscy go szanowali.

ZBIGNIEW BOREK: - Redaktor Rataj przyjmował mnie do pracy w "Gazecie Lubuskiej", chciało mu się zadzwonić, gdy zacząłem pisać do "Polityki", i powiedzieć, że od lat jest jej wiernym czytelnikiem. Przepraszam, że zaczynam tak osobiście i bezpośrednio, ale też taki starał się być Mirosław Rataj, choć dzieliło nas kilka pięter redakcyjnej hierarchii (a także zapewne dlatego). Co tu dużo gadać. On był redaktorem naczelnym i prezesem wydawnictwa, ja za tych czasów szeregowcem. Tym lepiej pamiętam, że polecił kiedyś ówczesnemu szefowi gorzowskiej redakcji (po latach ja nim byłem) Stefanowi Cieśli przywieźć mnie do Zielonej Góry na kolegium redakcyjne. Strasznie się zestrachałem: siedzieli funkcyjni i ja pośród nich. Na koniec kolegium redaktor Rataj kazał mi wstać i powiedział mniej więcej tak: A to jest pan Zbyszek Borek, nie może być tak, że pan Zbyszek kilka lat już u nas pracuje, fajnie się zapowiada, a wy go nawet osobiście nie znacie. I druga scena: wyjazd integracyjny, nie pamiętam już gdzie. Stoję ze Zdzichem Haczkiem i Leszkiem Kalinowskim, popijamy herbatę (wiadomo!), my wciąż dziennikarskie szczawie, a Rataj był Ratajem (znaczy się naczelnym i prezesem). Podchodzi do nas ze swoją herbatą, zagaduje o przyszłość Gazety, opowiada, jak by ją widział (pamiętam, że z oddziałami w każdym powiecie). Robi to tak, że nie mamy wrażenia dyktowanego menedżerską socjotechniką "klepania po plecach", czujemy się docenieni. To dlatego po latach, gdy zadzwoni i powie, że zmieniłem jego czytelnicze przyzwyczajenia, bo teraz "Politykę" zaczyna czytać od moich tekstów - dlatego będzie mi piekielnie miło. "Lubuską" przeprowadził z komuny do demokracji, ale ja będę go wspominał przede wszystkim jako życzliwego Szefa i Człowieka.

NARCYZ SZKLARZ: - Mirosława Rataja znałem od kilkudziesięciu lat, w latach siedemdziesiątych razem kibicowaliśmy zielonogórskim żużlowcom, potem M. Rataj był speakerem na tych meczach. A po kilku latach wspólnej pracy w ruchu młodzieżowym spotkaliśmy się ponownie - w lipcu 1990 roku jako szef Wydawnictwa „Lubpress” i redaktor naczelny „Gazety Lubuskiej” M. Rataj przyjmował mnie do pracy w Biurze Ogłoszeń. Lata 90. to był bardzo trudny i burzliwy okres transformacji ustrojowej, także w mediach.
Uważam, że Mirosław Rataj stojąc na czele redakcji, jako jej redaktor naczelny uratował wówczas „Gazetę Lubuską” i przeprowadził bezpiecznie zespół dziennikarzy i pracowników przez ten trudny czas.

BOGUMIŁA SEMENEC – JĘDZURA: - Jakim był szefem? Potrafił i chciał słuchać pracowników. Interesował się stanem zdrowia i pomagał pracownikom chorującym. Problematyczne sprawy dotyczące rozwoju i unowocześniania pracy redakcji omawiał i starał się znaleźć rozwiązanie wspólnie z pracownikami. Interesował się problemami rozpoczynających pracę adeptów dziennikarstwa. Bardzo często wcześnie rozpoczynał pracę i pracował do bardzo późnych godzin. Pamiętam, że bardzo lubił… herbatę. Pracowałam z red. M. Ratajem od dnia, kiedy objął funkcję redaktora naczelnego do stycznia 2004 r.

GRAŻYNA MAZUREK: - Wiadomość o śmierci redaktora Mirosława Rataja przyjęłam z ogromnym smutkiem. Pamiętam, jak przyjmował mnie do pracy: kulturalnie i merytorycznie. Na zawsze pozostanie w mojej życzliwej pamięci. Ostatni raz widziałam Go w ubiegłym roku jesienią, gdy w Urzędzie Marszałkowskim było spotkanie z prof. Adamem Bodnarem - dziś ministrem sprawiedliwości.

ZDZISŁAW HACZEK: - To Mirosław Rataj przyjął mnie do pracy w GL na początku 1991 roku zaledwie po trzymiesięcznym stażu. A był to trudny dla Gazety moment odnajdywania się na nowo na rynku w czasie gwałtownych zmian. Gazeta pod wodzą Redaktora obroniła się wtedy i podczas kolejnych zawirowań właścicielskich. Redaktor Rataj dobrze rozumiał, czym jest bycie dziennikarzem. Że to jednocześnie zawód i pasja. Dlatego przez ponad 20 lat mogłem być korespondentem na Lubuskim Lecie Filmowym w Łagowie i Festiwalu Filmowym w Chociebużu (Cottbus). Mogłem jechać na nocne zdjęcia do „Ogniem i mieczem” kręcone pod Poznaniem czy tropić Spielberga na planie „Listy Schindlera” w Krakowie. Dla Redaktora najważniejszy był Czytelnik – to dla niego pisaliśmy i redagowaliśmy Gazetę. Ostatni raz widzieliśmy się kilka miesięcy temu na spotkaniu z Adamem Bodnarem w Urzędzie Marszałkowskim. Zasmuceni losem „GL”, którą wtedy jeszcze – na szczęście już dziś nie! – zawiadywał desant „dobrej zmiany” – cynicznych propagandystów, zaprzeczających wszystkiemu, co przez lata było siłą Gazety.

LESZEK KALINOWSKI: - W „Gazecie Lubuskiej” znalazłem się w lipcu 1991 roku. Od początku czułem wsparcie, niezależność i to, że nie muszę się ograniczać tylko do tematów regionalnych. Już w drugim miesiącu mogłem napisać duży reportaż z pielgrzymki do Częstochowy, później z przyjęcia urodzinowego kanclerza Niemiec Helmuta Kohla, gospodarstw ekologicznych w Bawarii czy życia w Madrycie (czy powiedzenie życie jak w Madrycie się sprawdza na miejscu). Redaktor naczelny Mirosław Rataj zgadzał się na nasze, czasem dalekie wyjazdy, wiedział, że to nie tylko ciekawe tematy dla Czytelników, ale także rozwój zawodowy dziennikarzy. Akceptował nasze pomysły, nawet wydające się z pozoru dziwne, kiedy np. powiedziałem, że w „GL” nie ma nic dla młodzieży i chciałbym takie miejsce dla nich stworzyć. I tak powstało „Alfowe bajerowanie”, które z czasem zajmowało coraz więcej stron. Chętnie się zgadzał na wyjazdy na ogólnopolskie zjazdy dziennikarzy, bo przecież to także pozwalało na rozwój zawodowy. Zależało mu na integracyjnych spotkaniach, by zespół był zgrany i silny. Od początku czułem, że mogę liczyć na wsparcie także w sprawach prywatnych. W czym moglibyśmy panu pomóc? - pytał red. Rataj i proponował korzystną zakładową pożyczkę mieszkaniową, gdy byłem już zdecydowany, że pozostanę w Zielonej Górze.
Miłym gestem z okazji mojego ślubu był telegram z życzeniami i ogromny bukiet kwiatów od redaktora naczelnego. Wszystko to powodowało, że czuliśmy się związani z firmą i staraliśmy się, by jak najwięcej dać od siebie Czytelnikom, którzy – jak podkreślał Mirosław Rataj – są najważniejsi. A my wiedzieliśmy, że bycie niezależnym czasem oznacza trudną walkę, w której zawsze mogliśmy liczyć na Szefa, który nas obroni.

BARTOSZ ŁUSIAK: - Mirosław Rataj zawsze będzie mi się kojarzył z początkiem lat 90., najbardziej burzliwym okresem w historii „Gazety Lubuskiej”, kiedy decydowały się jej dalsze losy. Jej istnienie stało pod znakiem zapytania. Wiem z opowieści ojca (Antoniego Łusiaka, był kierownikiem działu miejskiego „GL”), że mianowanie Mirosława Rataja na stanowisko naczelnego w połowie lat 80. spotkało się początkowo z dużą rezerwą ze strony zespołu. Młody, bez doświadczenia dziennikarskiego, z namaszczenia KW naturalnie… I chyba dopiero przekształcenia własnościowe na początku lat 90., powołanie spółdzielni dziennikarskiej, negocjacje z „Solidarnością”, BHK w Katowicach pokazały, jak zdolnym jest menadżerem, twardym graczem, walczącym o byt Gazety i całego zespołu. Pod jego szefostwem firma przeżyła okres największego rozkwitu. To w tym czasie zostałem przyjęty na etat, po okresie próbnym. Szef nie mógł się nadziwić, jak po 1,5 roku pracy składałem wypowiedzenie z pracy z powodu wyjazdu do Holandii. Był prawdziwie zatroskany, bo w jego oczach mógłbym się stać dziennikarzem z solidnym warsztatem. Bardzo dobrze pamiętam naszą ostatnią rozmowę z lipca 1999 roku. Życzył powodzenia i prosił o zachowanie kontaktu. Był szefem stanowczym i wymagającym, ale zawsze zainteresowanym osobą, kryjącą się za zwykłym pracownikiem. Ostatni raz porozmawialiśmy trochę po protestach sądowych w 2017 roku. Spotkaliśmy się pod Sądem Rejonowym w Zielonej Górze. Wiem, że bez jego determinacji ponad 30 lat temu, „Gazeta Lubuska” dziś byłaby tylko historycznym faktem.

ALFRED SIATECKI: - Urodził się w Wałbrzychu, ale Zielona Góra stała się jego najważniejszym miastem. Był współzałożycielem Towarzystwa Miłośników Zielonej Góry „Winnica” i jego wiceprezesem. Miał wykształcenie prawnicze, do niedawna prowadził kancelarię radcowską, dla mnie jednak pozostał dziennikarzem.

Przeczytaj także:

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wideo

Materiał oryginalny: Szef z klasą - wspomnienia pracowników "GL" o Mirosławie Rataju, redaktorze naczelnym GL i prezesie Wydawnictwa Lubpress - Gazeta Lubuska

Wróć na gorzowwielkopolski.naszemiasto.pl Nasze Miasto